Feminizm to modne ostatnio pojęcie. Laski noszą to określenie jak order. Ja jednak nie będę modna – nie jestem feministką. Dlaczego?
Muszę tu podkreślić (i mam nadzieję, że zdążę przed gównoburzą), że to jest MOJE spojrzenie na temat. Możesz myśleć totalnie inaczej – pełen luz. Ale zanim postanowisz skomentować tekst, przeczytaj go.
Nikt nie wie co to NAPRAWDĘ jest feminizm
Widząc najbardziej jaskrawe przykłady przedstawicielek tego nurtu odnoszę wrażenie, że reprezentują go rozchwiane emocjonalnie kobiety, które głoszą sprzeczności. Feminizm w definicji zakłada równość płci, ale według mnie feminatywy są tego zaprzeczeniem. Nazwa zawodu, która jest tylko funkcją, jak np. „chirurg” – bez rozróżnienia, kto tę funkcję pełni: kobieta czy mężczyzna (czyli teoretycznie mamy tu spełnioną przesłankę równości płci) zdaniem feministek powinna mieć swój żeński odpowiednik. A raczej pewnie odpowiedniczkę. I tak jeżeli zawód chirurga pełni kobieta to powinno się ją nazywać „chirurżką”. Abstrahując od tego, jakim łamańcem językowym jest ten feminatyw, został stworzony po to, aby podkreślić płeć kobiety, która pełni ten zawód. No to równość czy nie, bo ja już nie ogarniam?
Chyba nigdy nie spotkałam się ze szlachetną odmianą feminizmu
Serio – nigdy nie spotkałam kobiety, która deklarowałaby, że jest feministką i ja bym pomyślała „wow! Robi/mówi super rzeczy”. Przeważnie było to poczucie hmmm… jakiegoś zażenowania. Feminizm w medialnym wydaniu kojarzy mi się z agresywnym promowaniem słowa „cipka”, nachalną promocją kobiecego zarostu na różnych częściach ciała, domaganiem się nieograniczonego prawa do aborcji bez podania przyczyny i wymachiwaniem zużytymi tamponami albo podpaskami, bo „temat menstruacji jest tabuizowany” (akurat tego ostatniego nie rozumiem jakoś mocniej niż pozostałych postulatów). Yyy? Czyli jak zmieniasz tampon w zaciszu własnej toalety to już jesteś zaściankiem, tłamszonym przez patriarchalnych oprawców i pozwalasz sobie wmówić, że okres to jakieś tabu?
Podwójne standardy
Jakiś czas temu pewna firma ogłosiła, że wprowadza płatne dni wolne dla kobiet na czas okresu. Dziewczyny sikały w gacie, udostępniając tę informację w mediach społecznościowych jako tryumf feminizmu. A ja się pytam: skoro równość to z jakiego tytułu panowie dostaną wolne dni w tej firmie, aby byli potraktowani identycznie jak kobiety? I dlaczego nikt na ten problem nie zwrócił uwagi w ogłoszeniu tej firmy?
Nienawiść do facetów
Feminizm zakłada istnienie uprzywilejowanej pozycji mężczyzn w społeczeństwie, wynikającej z ich płci. Osobiście nie spotkałam się z takim zjawiskiem, ale świat nie funkcjonuje tak, że jeżeli ja czegoś nie widziałam to znaczy, że tego nie ma. Mam wrażenie, że w tym zarzucie chodzi o coś innego. Nigdy nie będziemy równi w sensie fizycznym. To znaczy, że z reguły mężczyźni są silniejsi, bardziej wytrzymali itd. I ktoś, kto tak urządził ten świat to dopiero musiał być patriarchalnym dupkiem, co? W firmach, w których pracowałam faceci zarabiali więcej, bo po prostu ciężej pracowali. Nie miało to żadnego związku z dyskryminacją tylko z ich fizycznymi predyspozycjami i możliwościami. Przyjęło się też, że mężczyźni są odważniejsi w negocjowaniu podwyżek czy awansów. I odnoszę wrażenie, że w części przypadków właśnie taka „nienawiść do patriarchalnego oprawcy” wynika z zazdrości i braku zrozumienia oczywistych różnic fizycznych między kobietami i mężczyznami. Jeżeli sama boję się pójść po swój awans to szukam winnego, bo nie chcę przejąć odpowiedzialności za swój los.
Dziwnie sztuczne określenia
Feminatywy to tylko jeden z przykładów. Feministki bojkotują słowo „historia”, bo, ich zdaniem, podkreśla męską sprawczość w dziejach (his to po angielsku „jego”). Dlatego czymś, co w nowoczesnym świecie powinno je zastąpić jest „herstoria”. Też nie zakłada równości, a podkreśla wpływ kobiet na bieg wydarzeń (z angielskiego her oznacza „jej”). Niedawno członek Izby Reprezentantów USA Emanuel Cleaver zamienił słowo „amen”, wieńczące inauguracyjną modlitwę na „a man and a woman”. Dlaczego? Po angielsku „amen” brzmi jak „a man”, czyli mężczyzna. Z kolei „a man and a woman” oznacza „mężczyzna i kobieta”. I rozumiem, że jeżeli remont w domu wykonuje kobieta to wbija gwoździnie młotkinią?
Prawdziwe problemy
Nie słyszałam o żadnych domach samotnej matki, prowadzonych przez feministki. Nie słyszałam, aby feministki były jakimś prężnym ruchem wolontariuszek w rodzinach, w których są dzieci dotknięte niepełnosprawnościami. I nie rozumiem dlaczego feministki wolą dokonywać aborcji niż stosować antykoncepcję. Poczułam też jakiś zgrzyt słysząc w kampanii fundacji Centrum Praw Kobiet apel „stop kobietobójstwu”. Rozumiem podkreślanie problemu przemocy wobec kobiet, ale „kobietobójstwo” to nie jest fortunna nazwa. To jakby tworzenie nowej kategorii przestępstwa: nie wiem, gorszego niż zabójstwo, bo dotyczy kobiet?
Gdzieś na pewno za tymi stereotypami, które wybijają się na pierwszy plan w medialnej odmianie feminizmu jest coś więcej. Są realne problemy dotyczące kobiet. Dyskryminacje. Przemoc. Przemilczenia. Jednak ta krzykliwa warstwa jest tak odpychająca, że ja nie mam ochoty zagłębiać się w temat.
Zamiast feministką, jestem człowiekiem wierzącym. A to dla mnie znaczy, że każdy jeden człowiek matters. Czaicie? I bez rozróżnienia na płeć wspieram innych, kibicuję im i chcę dla nich dobrze. I reaguję wszędzie tam, gdzie komuś dzieje się krzywda. Bo ta dotycząca kobiet znaczy dokładnie to samo, co dotycząca kogokolwiek innego. Wszyscy matter. Wszyscy.
fot. Mika Baumeister/Unsplash
Czytaj również: Egzamin z człowieczeństwa