Kuba Wojewódzki po premierze filmu „Johnny” powiedział, że u człowieka takiego jak on występuje lekkie skrępowanie, że jest się niewierzącym. O czym jest film, któremu nie można zrobić spojlera? Zapraszam na recenzję.
Osią historii filmu „Johnny” są narodziny przyjaźni z kategorii bardzo mało prawdopodobne: przestępcy z trudnego domu, zauroczonego magią narkotyków i alkoholu Patryka oraz katolickiego księdza Jana Kaczkowskiego, marzącego, żeby pomagać ludziom dobrze umierać. I jakoś tak przez cały seans nie mogłam pozbyć się wrażenia, że to film na wskroś męski. O męskiej przyjaźni, o tym jak mężczyźni toczą wojny ze swoimi demonami, o braniu odpowiedzialności za drugiego człowieka, o mierzeniu się ze strachem, o najdelikatniejszej stronie męskiej natury – ogołoconej z kalkulacji czułości. Film, wpisując się w tę estetykę jest dość lakoniczny w formie. Osobiście czuję po nim ogromny niedosyt – wydaje mi się, że historii, pokazujących jak mocno złożoną postacią był ksiądz Jan było tak wiele a twórcy przedstawili go w bardzo surowej i mocno okrojonej formie. „Johnny” koncentruje się też na problemie strachu. Pokazuje, że można mieć w sobie tyle odwagi, żeby zuchwale patrzeć w oczy nawet śmierci. I ani na sekundę nie spuścić wzroku. Taką odwagę daje tylko życie czymś niesamowicie ważnym. U księdza Jana to źródło to najprawdziwszy Bóg.
O BYCIU WIERNYM
Obraz „Johnny” jest ważny również dlatego, że pokazuje inny wizerunek kapłaństwa niż jedynie słuszny dominujący w mediach. Zgodnie ze stara dziennikarską zasadą, że „bad news is a good news and good news is no news” pracownicy medialni mocno pompują obrazy sprzeniewierzeń i wynaturzeń wśród księży. Gdzieś znalazłam na to trafne określenie, że nie słychać jak rośnie las. Słychać dopiero, kiedy upada w nim drzewo. Ksiądz Jan Kaczkowski pokazał nie tylko, że w Kościele są księża, którzy nie łajdaczą złożonej przysięgi. Pokazał nie tylko, że istnieją po prostu przyzwoici księża. On pokazał, że w Kościele są również fantastyczni, święci pasterze, którzy realnie naśladując Chrystusa, robią dużo ponad bycie po prostu przyzwoitym. My najzwyczajniej w świecie nie mamy dostępu do takich historii, bo o nich nie robi się materiałów. Albo może jest po prostu szalenie trudno w interesujący sposób sprzedać informację, że wszystko jest tak, jak powinno?
O PATOSIE
Część recenzentów wyznaje, że dla nich w filmie było za dużo patosu. Ja z taką opinią się nie zgadzam. Dla mnie w wielu momentach, kiedy robi się coraz bardziej ckliwie, ksiądz Jan rozbrajająco celnie detonuje bezpretensjonalne żarty, wysadzając atmosferę nabożnego patosu w powietrze. Na świętoszkowatą wzniosłość i operowanie banałem nie pozwala też szorstki i mocny świat filmowego Patryka. Rzucone z całych sił w kierunku morza „kurwa” mówi więcej o jego emocjach niż pół filmu mimo, że nie widzimy jego twarzy, bo stoi do widza tyłem.
O CZEKANIU
Mam solidne podejrzenia, że ksiądz Jan Kaczkowski chciałby, żebyśmy z kin wyszli z takim przeświadczeniem, żeby z niczym w życiu bez sensu nie czekać.
Żeby wierzący nie czekali ze spowiedzią do świąt.
Żeby dziewczyny nie czekały ze świetnymi sukienkami na specjalną okazję.
Żeby mężczyźni nie czekali na wielkie wydarzenia, żeby powiedzieć bliskim „kocham cię”.
Żeby rodzice nie czekali z przytulaniem dzieci na świadectwa z czerwonym paskiem, piątki ze sprawdzianów czy wzorowe zachowania.
Nie mamy czasu. O tym jest ten film.
O SMAKOWANIU ŻYCIA
Fajne jest też to, że obraz łamie schemat katolickiego pojmowanie świata, zawieszając gdzieś pytanie „Po co jest życie?” No i wiadomo, że w doszczętnie polskim ukochaniu martyrologii jest ono po to, żebyśmy się utytłali, uciorali po kokardę na tym łez padole i tym cierpieniem zasłużyli u Bozi na niebo – bo szczęście będzie dopiero tam. Tymczasem ksiądz Kaczkowski mówi z ekranu „A figa!”. Ma niesamowity apetyt na życie, dziecięcą ciekawość poznawania ludzi, cięty język i bezkompromisowe poczucie humoru. Zapytany przez jednego z dziennikarzy czy ma parcie na szkło odparował, że „No chyba raczej na drewno…”.
Dobrze może być także po tej stronie życia.
O PRAWDZIE
Wykorzystany w filmie topos śmierci przypomina o tym, co często powtarzał ksiądz Jan: najłatwiej wcale nie umiera się wierzącym, ale tym, którzy nie odpuścili sobie relacji z drugim człowiekiem. Mówił, że u schyłku życia ludzie najbardziej żałują właśnie tego, że byli wiecznie nieobecnym rodzicem, że przegrali u najbliższych sobie ludzi, zaniedbali miłość, poddali się.
PEREŁKI
Jest w filmie kilka scen, które szczególnie zapadły mi w serce. Pierwsza to ta z samego początku, kiedy ksiądz Jan w slow motion i pięknej grze światła podnosi w sercu mszy świętej hostię. I ma ta scena bardzo głęboki sens szczególnie, kiedy wie się jak zafascynowany był ksiądz Jan sednem mszy, wszystkim co się podczas niej dzieje i symboliką poszczególnych elementów. Ma ta scena bardzo głęboki sens tylko wtedy, kiedy zna się wypowiedzi księdza Jana o jego największym marzeniu. Mawiał, że dla niego to po prostu tyle – być księdzem: odprawianie mszy, spowiadanie, odwiedziny u chorych.
Kolejna scena, którą szczególnie zapamiętałam to ta, kiedy ojciec księdza Jana goli mu głowę w szpitalu przed operacją i opieprza go, że ten ciągle trzęsie tą głową – ojciec w pewnym momencie przypadkowo zacina go. Nie pamiętam dokładnych słów, ale ksiądz Jan odparowuje coś w stylu, że „trzeba było mnie takiego nie płodzić”. I ma się wrażenie, że nie mówi tylko o zacięciu przy goleniu. Ta scena to też pełne napięcia studium wzbierającego strachu, frustracji i bezsilności. Przyglądanie się odchodzeniu dziecka, choć chciałoby się tej śmierci w zamian dla siebie. Bezwzględności tej śmierci. Nieuchronności ostatnich pożegnań…
Następna scena, którą mocniej zapamiętałam to ta, kiedy Patryk dowiaduje się, że odwieszono mu wszystkie kary i musi pójść do więzienia właśnie wtedy, kiedy życie zaczyna być odrobinę mniej bez sensu. Wpada w histerię, załamuje się a ksiądz Jan obejmuje jego głowę, mocno przytula i mówi, że nie ma innej opcji – musi przez to przejść. W tej scenie pięknie połamano wszystkie stereotypy, mówiące o tym co to znaczy być mężczyzną tak naprawdę.
Perełki to też wszystkie sceny, skupiające się na hospicyjnej działalności księdza.
POTWORKI
Denerwującym zabiegiem w filmie jest powtarzanie jak refren pewnych elementów. Mistyczne sceny dziwnego światła, które dla mnie mogłyby się z powodzeniem ograniczyć do obrazu z początku, kiedy Jan odprawia mszę. Każda kolejna to już za dużo. Teledyskowe wstawki, których dla mnie też było za dużo a które także mogłyby ograniczyć się do pokazania stylu życia Patryka przy świetnie podkręcającym akcję kawałku Kukona „Gniew”. W ogóle myślę, że film „Johnny” zyskałby, gdyby było w nim więcej ciszy. Denerwowało mnie, że na początku o tym, co się dzieje na ekranie informował głos Patryka-narratora, który to zabieg podważał inteligencję widza.
Scena (wyjęta centralnie z najmniej reprezentacyjnej części ciała) kiedy to ksiądz Jan pojawia się na Woodstocku a której poświęcono w filmie bardzo dużo uwagi. I z której absolutnie nic dla filmu nie wynika oprócz tego, że przez chwilę mógł się pojawić na ekranie Jerzy Owsiak, grający samego siebie. Przed tą sceną powinien się na ekranie kinowym pokazać pasek „lokowanie człowieka”. Byłoby to uczciwe, bo odnoszę wrażenie, że zabieg ten miał za zadanie jedynie ocieplić nieco nadwątlony obraz pana Owsiaka w świetle. Medialną działalność księdza spłaszczono też tylko do słynnego wywiadu u Tomasza Lisa i miało to na celu jak wyżej. Jan często powtarzał, że on nie chodzi do TVNu czy do lewaków. Mawiał, że on zawsze idzie do człowieka. I przyjmował zaproszenia. Jednak w przypadku tej produkcji na kilometr czuć, że TVN maczał tu swoje łapska. No ale, dzięki Bogu, nie zepsuli wszystkiego.
UCZTA
Na ten film warto pójść chociażby ze względu na arcyfenomenalną kreację Dawida Ogrodnika, który wciela się w postać księdza Jana Kaczkowskiego. To, co zrobił to jest uczta na najwyższym poziomie. Warto mieć świadomość, w jak ogromnym rygorze fizycznym musiał grać Dawid – ksiądz Jan miał przecież wiele charakterystycznych cech, tak trudnych do podrobienia: sposób mówienia czy poruszania się. Dawidowi Ogrodnikowi świetnie dotrzymuje kroku wcielający się w postać Patryka Piotr Trojan, nagrodzony na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni za główną rolę męską.
Dobrze, że powstał ten film. Postać księdza Jana (nie mam żadnych wątpliwości, że świętego!) zasługuje na to, aby być przybliżana szerokiemu gronu odbiorców. Uczy miłości ekstremalnej. Takiej, na jaką duża część katolików nie jest (a może nigdy za życia nie będzie) gotowa. Dlatego budzi bunt, sprzeciw i niechęć. W wywiadzie udzielonym Katarzynie Szkarpetowskiej („Dekalog księdza Jana Kaczkowskiego”) opowiadał o jednym z pacjentów Puckiego Hospicjum – ubeku, który był niesamowicie ordynarny. „Najbardziej wzruszają mnie nawróceni komuniści. (…) Lubię komunistów czerwonych do szpiku kości, a nie tych jak rzodkiewka – z wierzchu czerwona, a w środku biała. (…) Cenię tych, którzy mieli odwagę stanąć wobec wyrzeczenia się Pana Boga.” Wspomniany ubek, zaczepiany przez księdza Jana stopniowo dojrzewał do spowiedzi. Kiedy wreszcie przystąpił do sakramentu opowiadał bez lukrowania o największych zbrodniach, w jakich brał udział. Mówił: „Proszę księdza, byliśmy świętymi krowami, łamaliśmy ludziom kręgosłupy, łamaliśmy ludziom sumienia, rozbijaliśmy się po pijanemu samochodem, byliśmy nie do ruszenia. (…) Moja matka była prostą kobietą ze wsi, ale zawsze powtarzała, że nie można nikogo krzywdzić. Gdy dorosłem, wyrzuty sumienia zalewałem alkoholem. Opamiętanie przyszło, kiedy (użył liczby mnogiej) zabiliśmy księdza Popiełuszkę. Ale wtedy nie miałem odwagi się wycofać. Bo wszystko bym stracił. Byłem tak wkorzeniony.” Ksiądz Jan opowiadał, że spowiedź tego ubeka to była najgłębsza, najbardziej świadoma spowiedź, w jakiej uczestniczył.
Z tego też powodu jest postacią dla wielu niewygodną. Opowiada o miłosierdziu, jakiego tęgie głowy nie pojmują i nie rozumieją. Ludzie, którym się wydaje, że są świętsi niż sam Bóg nie pamiętają co Chrystus robił z celnikami, nierządnicami, mordercami. Od miłosierdzia nie ma gwiazdki z dopiskiem „nie dotyczy:”. Bóg księdza Jana Kaczkowskiego jest potężniejszy niż wszystko…
Projektem życia księdza Jana było Puckie Hospicjum, które założył. Nawet będąc już poważnie chory, nie rezygnował z medialnych wystąpień ani z żebraczych kazań, które głosił także po to, aby zebrać środki na możliwie jak najlepszą opieką nad ludźmi u schyłku życia. Jeśli ktoś ma możliwość i chęć poniżej wklejam link do strony hospicjum, na której można wpłacić chociażby drobną kwotę:
darowizny – Puckie Hospicjum pw. św. Ojca Pio (hospitium.org)
fot. mat. pras.
Przeczytaj inne recenzje:
„Manifest antykomunistyczny” Łukasza Winiarskiego „Razprozaka” – Autostrada do psychozy. Recenzja „Manifestu antykomunistycznego” Łukasza Winiarskiego „Razprozaka” – Hussaryan.com